piątek, 26 lipca 2013

Daj się skusić! (Pokusa, reż. L. Daniels)

Dobrze jest dać się czasem zaskoczyć. Nie przez film, o którym wie się niewiele albo czytało się dwa zdania i intuicyjnie wyczuwa się, że jest w nim coś. Raczej przez taki, który się omijało jakoś, nie czując "chemii" (choć niby wiedząc, że może trzeba by sprawdzić przed wydaniem osądu, a jednak...). 
A potem się nadrobiło zaległości z całkiem sporą satysfakcją.

W "Pokusie" najlepsze okazało się to, czego się tak obawiałam - czyli aktorstwo. Bardzo dobrze obsadzone role! Zaskakująca Nicole Kidman w roli laleczki ze snu pornofana, zaskakująco dobry Zac Efron, noszący dotąd etykietkę bożyszcza nastolatek i disneyowskiego ładnego chłoptasia. Matthew McConaughey, zapadający w pamięć "człowiek z blizną". John Cusack w roli obłąkanego zwyrodnialca skazanego na krzesło elektryczne. I Macy Gray, której charakterystyczny głos jedynie dotąd znałam. 

Główny wątek nie jest najbardziej interesujący. Zresztą informacje o rozwoju sprawy (wyjaśnieniu oskarżeń, jakie ciążą na skazańcu Hillarym Van Wetterze) pojawiają się raczej w formie komunikatów, wzmianek. Śledzimy cały czas relacje między bohaterami. A to między braćmi - Jackiem i Wardem, a to między Jackiem a gospodynią Anitą, która go wychowywała, a to między Hillarym i Charlotte, między Charlotte a Jackiem, między Wardem a Yardleyem, między ojcem a synami. Często te relacje zyskują dość dramatyczny lub chory wymiar. To na nich opiera się film.

Wszechobecne są w nim też krew, sperma i inne wydzieliny ciała. Pornofantazje, inicjacyjne marzenia, czysta fizjologia (nie tylko związana z seksem, ale np. z oddawaniem moczu czy wypruwaniem krokodylich flaków). I brud, i smród. Bez ograniczeń.

Lee Daniels próbuje wcisnąć w swój film trochę zagadnień historycznych, kulturowych. Pojawia się temat rasizmu (akcja dzieje się w roku '69), homoseksualizmu, praw człowieka. Nic specjalnie rozbudowanego, wątki ledwie poruszone, jakby obok.

W ogólnym rozrachunku całkiem nieźle. Swoisty eksperyment, któremu bezsensownie przyszywa się łatki z hasłami Tarantino czy Almodovar. Nie są mu potrzebne.




Pokusa (The Paperboy). Reżyseria: Lee Daniels, scenariusz: Lee Daniels, Peter Dexter. Obsada: Nicole Kidman, Zac Efron, John Cusack. Produkcja: USA 2012.

czwartek, 18 lipca 2013

Najpierw słońce, potem deszcz (Triszna. Pragnienie miłości, reż. M. Winterbottom)

Zderzenie dwóch kast, dwóch środowisk. Dwóch rodzajów wychowania i dwóch zupełnie różnych zestawów wartości.

Triszna: wieczna uciekinierka. Gotowa zaryzykować wiele dla miłości, która okazuje się nie mieć wiele wspólnego z jej wyobrażeniem. Wydaje się z całkowitym spokojem godzić na wszystko, z czym wiąże się jej relacja z ukochanym, Jayem (zmiany miejsc, zmiana pracy, ucieczka z domu), jest uległa, bo wychowano ją w tradycyjnych wartościach. A to przecież dla niej największe szaleństwa w życiu, gwałtowne zwroty akcji, postępowanie zupełnie wbrew temu, co jej wpojono. Dla niego, wyzwolonego, bogatego, całkowicie wolnego, te decyzje są jak pstryknięcie palcami. Gdy nudzi go praca, zmienia ją i wyjeżdża. Widz zastanawia się, kiedy to samo Jay zrobi z ukochaną kobietą.

Wybawca i chlebodawca staje się powoli strażnikiem jej więzienia i oprawcą. Wdzięczność Triszny i wpojone jej posłuszeństwo nie pozwalają jej się bronić.

Znamienna jest scena, w której Jay, namiętnie zaczytany w Kamasutrze, pyta Trisznę, czy jest służącą, kobietą niezależną czy kurtyzaną. Każe jej wybrać, bo wielka księga miłości nakazuje, by uprawiać miłość z każdą z tych trzech. Mówi, że Triszna jest dla niego wszystkimi trzema - a ja mam wrażenie, że nie jest tylko tą niezależną, bo służącą jest od początku, a do kurtyzany zaczyna się upodabniać w miarę czasu. Wbrew swej woli.

Zdarzyło mi się przeczytać kilka tekstów na temat tego filmu. Pojawiały się w nich refleksje, jakoby "Triszna" przypominała Bollywood, usuwając na drugi plan świadomość, że reżyser jest Brytyjczykiem, a i adaptowana powieść nie jest indyjska. Fakt, realia są przeniesione do współczesnych Indii, pojawia się sporo musicalowych wstawek z racji filmu w filmie. Jest konflikt kastowy, są tradycyjne wartości i "miłość niemożliwa". Ale z porównaniem do Bollywoodu niekoniecznie się zgadzam. Współczesny Bollywood bardzo się zmienił, zmieniło się obrazowanie, pojawiły aktualne, kontrowersyjne dla Hindusów tematy (rozwody, związki pozamałżeńskie etc.). Ale nadal Bollywood nie jest tak swobodny w temacie seksu. Co więcej, mam wrażenie, że czasem w popularnym bollywoodzkim kinie nieco głębiej są ukazane konflikty. Czy uznawać to za plus, czy za nachalny psychologizm, to już nie mnie oceniać. W każdym razie Winterbottom tylko jakby przejechał się po powierzchni. Ukazał pewne ramy historii i relacji między bohaterami.

Są też tacy, którzy w bollywoodzkich filmach widzą tylko (albo przeważnie) ładne obrazki. Te "ładne obrazki", ładne twarze i stroje są też domeną filmu Winterbottoma. Może pod tym względem gdzieś drogi się zbiegają.

PS 2 Imię "Trishna" oznacza pragnienie. Nie ma nic wspólnego z Krishną (ciemny, zły, mroczny). Pewnie z tego korzystał polski tłumacz tytułu, a i wybór imienia bohaterki zapewne jest nieprzypadkowy. W powieści jest Tessa.

PS Chyba siłą rozpędu przypomnę sobie "Tess" Polańskiego. Jedna powieść, a dwa zupełnie różne filmy...




Triszna. Pragnienie miłości (Trishna). Reżyseria: Michael Winterbottom, scenariusz: Michael Winterbottom.  Obsada: Freida Pinto, Riz Ahmed, Mita Vasisht. Produkcja: Wielka Brytania 2011.

niedziela, 7 lipca 2013

Wszystko jest rytmem (Africa: The Beat, reż. Samaki Wanne Collective)

Doznał radości, mocnej, bez przyczyny, 
Radości oczu. Wszystko było rytmem 
Przesuwających się drzew, ptaka w locie, 
Pociągu na wiadukcie, świętem ruchu. 
(Cz. Miłosz)

Plemię Wagogo zamieszkujące małą wioskę w Tanzanii wyraża się tańcem, śpiewem, rytmem. Dla nich "nauka tańca", "nauka muzyki" są równie absurdalne jak nauka oddychania czy jedzenia. W ich wiosce wszystko pulsuje muzyką. Nawet czas nie płynie, tylko pulsuje. Życie mieszkańców jest wyznaczane przez rytm natury (dnia i nocy, pory suchej i pory deszczowej), rytm wybijany dłońmi, tańczącymi stopami, rytmicznym mieleniem ziaren czy ciosaniem drewnianych bębnów.

"Africa: The Beat" to niesamowity dokument nakręcony przez czterech twórców: filmowca, malarza i dwóch muzyków. Całość opiera się na badaniach, które w wiosce plemienia Wagogo od ponad siedemnastu lat prowadzi Polo Vallejo. Na pierwszy plan wysuwa się właśnie muzyka i taniec. Nawet filmowy montaż jest im poddany.

To niezwykle pozytywne spojrzenie na Afrykę i jej mieszkańców. Widać, że kultura ludu Wagogo jest twórcom bliska. Widać też, że wśród nich są muzycy, których uszy są szczególnie na rytm uwrażliwione. I malarz - bo kadry są pełne kolorów i ruchu.

Film jest pozbawiony narracji. Ruch, muzyka, rytm budują i spajają poszczególne kadry. Pojawiające się z rzadka napisy albo tłumaczą pokrótce, co się dzieje, albo pokazują nazwy pór roku, instrumentów muzycznych, rytuałów, albo też są tłumaczeniem śpiewanych przez Wagogo pieśni. Czasem czytamy na ekranie przysłowia afrykańskie. Jedno z nich mówi, że jeśli potrafisz mówić, potrafisz też śpiewać, a jeśli umiesz chodzić, umiesz też tańczyć. Życie mieszkańców wioski Nzali jest dokładnym wypełnieniem znaczenia tego przysłowia.

Warto dać się ponieść temu rytmowi przez godzinę seansu.

*film obejrzałam podczas festiwalu AfryKamera 2013, odbywającego się w Katowicach.




Africa: The Beat. Reżyseria: Samaki Wanne Collective (Javier Arias Bal, Polo Vallejo, Pablo Vega, Manuel Velasco). Obsada: Yulía Chilendu Madebe, Mariam Mazengo, Tibu Mchoya. Produkcja: Hiszpania, Tanzania 2011.