czwartek, 31 stycznia 2013

... (Pieta, reż. Kim Ki-duk)

Jest taki plakat promujący film Kim Ki-duka z kobietą i mężczyzną (matką i synem) upozowanymi na tradycyjny wizerunek, którego sugestię przynosi tytuł - Pieta. Już na poziomie plakatu mam pewne skojarzenie z innym filmem, chodzi o Panią Zemstę Park Chan-wooka. Ten plakat też był grą. Z widzem, z fabułą, z przyzwyczajeniami.

Ona (Geum-ja u Park Chan-wooka) trzymała płatek śniegu na języku jak hostię. On (Kang-do u Kim Ki-duka) ma blizny na boku. Kim Ki-duk momentami podobnie gra z widzem, rozrzucając tu i ówdzie chrześcijańskie nawiązania i motywy. A to "na zawsze Alleluja" na murze za oknem bohatera, a to płacząca matka, nadstawianie drugiego policzka i judaszowe srebrniki. Wydawałoby się, że Kim Ki-duk zbuduje z nich coś więcej. I buduje przypowieść, ale nie jest to przypowieść religijna. Jest ofiara, jest współczucie, jest cierpienie, jest forma "nawrócenia" i oczyszczenia. Są też i stałe motywy pojawiające się w filmach reżysera: przemoc, problem moralności. Są odwrócenia i zderzenia, jak biczowanie stanikiem. Z nich wszystkich zbudowana jest opowieść o sile pieniądza, o tym, jak daleko można się posunąć, jak bardzo odrzeć z człowieczeństwa, także w relacjach z innymi. To filmowy świat pełen samotnych, okaleczonych duchowo i fizycznie ludzi. Kolejna przypowieść Koreańczyka idzie w stronę uniwersalizmu; Kang-do, choć ma imię, nie chce go mieć. Nie pozwala go wymawiać.

Ona (matka) uczy go współczucia. Pokazuje, czym jest przywiązanie w relacji. Dopiero gdy on (Kang-do, syn) to zrozumie, ona pokaże mu, czym jest prawdziwa zemsta. Taka, która boli nie tylko fizycznie i nie polega na okaleczeniu ciała.

Długie ujęcia. Twarze. Przedmioty. Dosłowność przemocy. Krew. Symbole. Świat, który jest machiną, historia, która zatacza koło. To znamy już z innych obrazów Kim Ki-duka. Ale Pieta jest inna, jest powolnym budzeniem się po poprzednim szczerym i osobistym Arirang. Nie ma poetyckości i minimalizmu Pustego domu, który mnie zachwycał. Intrygującej oniryczności Snu. Zdarzenia nie przebiegają płynnie jak w Czasie. Rzeczywistość filmowa nie jest zbudowana tak sprawnie, tak spójnie jak historie sprzed Arirang.

Pieta jest bardziej "szorstka" w odbiorze. Złożona jakby z elementów, kawałków, przebłysków, nie zawsze idealnie jak puzzle do siebie pasujących. Konstrukcja fabuły, postaci może budzić wątpliwości. Mam wrażenie, że nie jest to dzieło tak skończone jak choćby Pusty dom. Ale wiemy, że i w życiu samego reżysera nastąpił przełom, zaszły zmiany (czytaj: tu i tu). To na pewno ma swoje odbicie w jego filmie.

Nie jest mi łatwo z Pietą, z pisaniem o niej. Gniecie. Niepokoi. Zastanawia. Może i trochę rozczarowuje - choć temu reżyserowi jestem w stanie łatwo wybaczyć.
Nawet nie potrafię nadać tytułu swojemu tekstowi...
Kim Ki-duk nigdy nie był twórcą dbającym o wygodę widza. Miękki kinowy fotel w niczym nie pomoże.









Pi-e-ta (Pieta). Reżyseria:Kim Ki-duk, scenariusz: Kim Ki-duk. Obsada: Jeong-jin Lee , Min-soo Joo, Jo Jae-Ryong. Produkcja: Korea Południowa 2012.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Póki śmierć nas... (Miłość, reż. M. Haneke)

Przygnębiający, ale i piękny. Prawdziwy i szczery do bólu. Bez sentymentalizmu, patosu, koloryzowania. Oszczędny w środkach, a uderzający... Definicja miłości według Hanekego.


Georges i Anne. Oni dwoje są całkowicie dla siebie i tylko oni rozumieją to, co się dzieje z nimi i między nimi. Cała reszta jest  z zewnątrz, począwszy od córki, a na niekompetentnej opiekunce skończywszy. Niezrozumienie prowadzi ich do współczucia, litości (córka Eva i uczeń Alexandre) lub formalnego traktowania sprawy (Geoff). Anne i Georges nie chcą współczucia, nie chcą wspomnień, które są dla nich trudne. Anne zabrania nawet córce odwiedzania jej. O Geoffie mówi, że jego angielski humor jest do zniesienia w ograniczonych dawkach.
Georges - jego troska, delikatność, czułość, wszelkie próby znalezienia sposobu, jak ulżyć ukochanej osobie. Jego chęć zrozumienia. Empatia.

Niesamowite są fizyczne metamorfozy Emmanuelle Rivy (Anne). Najpierw piękna, zadbana, starsza pani, subtelna, dystyngowana. Pianistka i nauczycielka. Potem jednostronnie sparaliżowana, przerażona postępującą chorobą kobieta, która traci umiejętność mówienia i chodzenia. Która nie potrafi się pogodzić z tym, co dzieje się z jej ciałem, jak dalece nie nadąża ono za umysłem. I z tym, że tak już będzie, a co więcej - może być tylko gorzej.


...Ten moment, w którym Trintignant (Georges) pisze list - jak grany przez niego Joseph Kern w "Czerwonym" Kieślowskiego. I ten, w którym zdobywa się na niespodziewany akt przemocy, która ma być wyzwoleniem. Dla niej i dla niego. To są sceny, które zapadają w pamięć.
I Anne przy fortepianie. Muzyczna wizja Georgesa z przeszłości, która kończy się wyłączeniem odtwarzacza z płytą.


PS Nie zwróciłam wcześniej uwagi, że autor zdjęć - Irańczyk Darius Khondji - to twórca wizualnego klimatu "My Blueberry Nights", "Delicatessen" i "Dziewiątych wrót", a także operator wielu Allenowskich obrazów, m. in. "O północy w Paryżu" i "Zakochanych w Rzymie". Piękna różnorodność i wielka wrażliwość.




Miłość (Amour). Reżyseria: Michael Haneke, scenariusz: Michael Haneke. Obsada: Jean-Louis Trintignant, Emmanuelle Riva, Isabelle Huppert. Produkcja: Austria, Francja, Niemcy 2012.

wtorek, 15 stycznia 2013

Rozbitkowie (Rust & Bone, reż. J. Audiard)

Dwoje rozbitków pokaleczonych przez życie (ona okaleczona dosłownie, fizycznie, on poraniony duchowo, schowany w pancerzu). Oboje rozbrajająco szczerzy i silni. Oboje uczący się żyć na nowo.

Ich spotkanie wyzwala pewną energię. On pokazuje jej, że jej życie się nie skończyło. Że może więcej, niż jej się wydaje i to wcale nie będzie dla niej nadludzkim wysiłkiem. Że da się przekraczać granice, bo one często tkwią w naszej głowie. Ona stopniowo uczy go, co jest w życiu najważniejsze. Choć on i tak uczy się najwięcej przez momenty przełomowe, z tragedią w tle. Jest wojownikiem, pięściarzem, trzeba najpierw rozbić jego skorupę, by coś dotarło do wnętrza.

Film, który pokazuje, że ludzie nie spotykają się przypadkowo i pewne zetknięcia losowe mogą się ułożyć w ciąg, w historię. Wspólna historia Stephanie (Marion Cotillard) i Aliego (Matthias Schoenaerts) ma banalny początek - on, bramkarz w klubie, odwozi ją, dziewczynę z krwawiącym nosem, do domu. Zostawia jej numer telefonu. Kiedy Stephanie do niego dzwoni, jest już w zupełnie innej sytuacji życiowej, którą odczuwa jako dramatyczną.
Jest to bardzo dziwny związek. Relacja, której nigdy byśmy się nie spodziewali. Pozornie ci ludzie zupełnie nie mają ze sobą nic wspólnego - a dopiero z czasem okazuje się, jak są do siebie podobni.

Podejście Aliego do okaleczonej kobiety kojarzy mi się z podejściem Drissa do Phillippe'a ("Nietykalni"). Prostolinijne, bez rozczulania się. Sama Stephanie zresztą nie chce współczucia. Chce żyć normalnie. Nie zgadza się również na ignorowanie jej cielesności z powodu kalectwa ani na odmienne traktowanie (vide scena w dyskotece z podrywającym ją mężczyzną).
Ali ma jednak problem z okazywaniem uczuć, widać to bardzo wyraźnie w  jego relacji z synem. W odniesieniu do Stephanie Ali nie rozumie też, co jest złego w podrywaniu innych dziewczyn na dyskotece. I w zjawianiu się u Stephanie wyłącznie na małe seksualne tête-à-tête, bez zobowiązań. Jego życiem rządzi adrenalina; nawet kolejne prace, które podejmuje, nie są jej pozbawione.

Cotillard jest niesamowita w roli kobiety po podwójnej amputacji. Rola efektów specjalnych to odrębna historia; fizyczne reakcje Cotillard są dopracowane w najmniejszych szczegółach. Kiedy krótko po swoim wypadku jest przytłoczona swoją tragedią, co odbija się na jej fizyczności, brzydota staje się jej atutem. Bywa piękna i brzydka zarazem.

Świetne, dynamiczne zdjęcia Stéphane'a Fontaine'a świetnie budują całą opowieść. Mamy tutaj i brutalizm walk na gołe pięści, i powolne, malarskie ujęcia wody (piękna scena spotkania Stephanie poruszającej się już za pomocą protez i orki w oceanarium!), zimowego pejzażu, jak i wspaniałe portrety bohaterów; zwłaszcza te obrazujące ich ból/

Cieszę się z kolejnego bardzo dobrego - po "Nietykalnych" - francuskiego dramatu.





Rust & Bone (De Rouille et d'os). Reżyseria: Jacques Audiard, scenariusz: Jacques Audiard, Thomas BidegainObsada: Marion Cotillard, Matthias Schoenaerts, Corinne Masiero. Produkcja: Belgia, Francja 2012.




środa, 9 stycznia 2013

Po pierwsze - człowiek ( J. Edgar, reż. C. Eastwood)

Zaległości nadrobione - wreszcie.
Trzeba przyznać: DiCaprio im starszy, tym lepszy. Ujawnia się w granych przez niego postaciach interesujący rys dramatyczny. Tak było w "Incepcji", w "Infiltracji", w "Drodze do szczęścia". Tak jest i tutaj. Może to i trochę powrót do pewnych cech postaci z "Infiltracji", choć rola Hoovera jest znacznie pogłębiona. DiCaprio gra jednocześnie starego i młodego człowieka (brawa dla charakteryzatorów). I z przyjemnością na niego patrzę.

Eastwood zdaje się hołdować zasadzie, że biografia filmowa jest formą w pewnym sensie swobodną. Obraz Johna Edgara Hoovera jest w bardzo dużej mierze jego obrazem. Eksponowany jest wątek homoseksualny i  motyw toksycznego związku z matką. One mają dodać dramatyzmu, wpłynąć na człowieczeństwo portretu człowieka, który jawi się nam głównie jako silny, kontrowersyjny przywódca organów ścigania. Hoover by Eastwood kryje sekrety, które mogą pogrążyć jego karierę.

Nie można się przyczepić do zdjęć, do muzyki, są świetne (chociaż dla mnie z ostatnich obrazów Eastwooda nadal "Gran Torino" stoi w tym względzie na pierwszym miejscu). Aktorstwo na wysokim poziomie - Leonardo DiCaprio, Armie Hammer, Naomi Watts. Perła drugiego planu - Judi Dench (smutek mnie ogarnia, gdy po "Skyfall" widzę drugi film, w którym kończy tak samo). Można się przyczepić natomiast do samej biografii, do wyboru wątków, być może do patosu, psychologicznego prawdopodobieństwa.

Ja się nie czepiam. Bo po co, skoro tyle rzeczy w tym filmie mnie zachwyca?




J. Edgar (J. Edgar). Reżyseria: Clint Eastwood, scenariusz: Dustin Lance Black. Obsada: Leonardo DiCaprio, Naomi Watts, Armie Hammer. Produkcja: USA 2011.