wtorek, 12 sierpnia 2014

Wesołe jest życie staruszka (Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął, reż. F. Herngren)

Z lekką taką nieśmiałością powracam. Długa przerwa. Za długa. Choć filmowa raczej krótsza, całe szczęście.

Lubię skandynawski czarny humor. Najczarniejszy z czarnych. Spiętrzenie absurdu na poziomie, który wyłącza odsiew w mózgu. Śmiech narasta, choć  bywa okrutny ;). Dlatego nie zastanawiałam się nawet, czy iść do kina na "Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął" (fenomenalnie długi tytuł, nieprawdaż?). Poszłam i nie żałuję.

Kiedy do domu spokojnej starości trafia facet, który od dzieciństwa niemalże zajmował się wybuchami, bombami i dynamitem, można podejrzewać, że spokój nie potrwa długo. I tak jest z Alanem Karlssonem (Robert Gustafsson). Tytuł filmu mówi wszystko - staruszek wychodzi w kapciach przez okno i słuch o nim ginie. Jednakże wszelkie wyobrażenia o zagubionym w gąszczu wielkiego miasta starcu czy biednym schorowanym człowieku, który doznał amnezji są całkowicie nietrafione. Karlsson ma się świetnie i przeżywa mnóstwo nieprzewidzianych przygód, uwikłany w wątek kryminalny.

Narracja toczy się na dwóch polach - przeszłym i teraźniejszym. I trudno orzec, czy życie młodzieńca, czy staruszka przebiega w bardziej szalonym tempie. Komiczne portrety znanych postaci tych czasów (w dużej mierze niekoniecznie pozytywnych) przywodzą czasem na myśl odjechane pomysły Quentina Tarantino w "Bękartach wojny". A młody Karlsson jest trochę jak Forrest Gump - prosty, nieco naiwny młody człowiek, wrzucony w kocioł historii XX wieku, radzący sobie świetnie dzięki nieświadomości pewnych powiązań czy ograniczeń, dzięki temu wolny od strachu i nierzadko "walący prosto z mostu". Jednym i drugim kieruje los czy też zbiegi okoliczności. Obaj wychodzą z tego cało i z sukcesem. Alan nie rozmyśla długo, jaką wybrać ścieżkę. Po prostu działa. Zresztą jak tu się zastanawiać, kiedy młyn zdarzeń napędza się coraz bardziej. "Jest jak jest, a będzie co będzie" - powtarza.

Barwna galeria postaci w wątku ucieczki z domu starców zachwyca i śmieszy. Jest tu cały gang motocyklowy z nierozgarniętymi, groźnie wyglądającymi osobistościami. Jest Gunilla, właścicielka słonia. Benny (David Wiberg), wieczny (i wiecznie niezdecydowany) student. Julius (Iwar Wiklander) - zawiadowca stacji o wielkim poczuciu humoru - którego Alan wciąga w swoje perypetie. Komisarz-flegmatyk, który podąża śladem uciekiniera Alana. Pim (Alan Ford) - który czeka na Bali na swoją kasę.

"Spokojna starość" Alana znajduje sobie inny czas i inne miejsce. Gdzie? Obejrzyjcie :).





Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął (Hundraåringen som klev ut genom fönstret och försvann). Reżyseria: Felix Herngren, scenariusz: Felix Herngren, Hans Ingemansson. Obsada: Robert Gustafsson, Iwar Wiklander, Mia Skäringer. Produkcja: Szwecja 2013.

wtorek, 20 maja 2014

Po pierwsze: jedzenie (Niebo w gębie, reż. C. Vincent)

Czasem trzeba sobie ponarzekać. Nie prowadziłam dokładnych badań, ale być może człowiek robi się zdrowszy od tego, nie wiem ;).

Pecha mam ostatnio albo słabszą kondycję. Dlaczego? Bo oglądam wiele filmów, ale jakoś trudno mi o nich pisać. Z każdym z nich jest coś nie tak. A to podoba mi się tak naprawdę tylko jedna scena ("Zniewolony"), a to doceniam wizualne szaleństwo i oczopląs, ale trochę gubi mi się sens ("Dziewczyna z lilią"). Ale o tym filmie piszę, chociaż też mi coś tutaj nie pasuje, coś nie układa się w dramatyczny ciąg.

"Niebo w gębie" to film, w którym najwięcej dzieje się na talerzu. I bardzo dobrze, bo przecież o gotowanie tu poniekąd chodzi, aczkolwiek spodziewałabym się, że twórcom zależało bardziej na ukazaniu losów osobistej kucharki François Mitteranda, pani Hortense Laborie (oryginalnie Daniele Mazet-Delpeuch). A tu zaczynają się schody i narasta mnóstwo pytań. Skąd się wzięła? Dlaczego ona? Jak wyglądało jej życie, zanim została kucharką prezydenta? Czego nauczyły ją te dwie kuchnie, w których gotowała (prezydencka w Pałacu Elizejskim i ta w bazie polarników)? Czego pragnie, o czym marzy?

A tu nic z tych rzeczy! Przyjeżdża samochód, zabierając bohaterkę w podróż donikąd (nawet adres, pod który jedzie, nic jej nie mówi). Nie wiadomo, z czyjego właściwie polecenia Hortense ląduje w pałacu. Niewiele wiemy o jej życiu i relacjach z innymi ludźmi z najbliższego otoczenia, choć trochę dowiadujemy się z tego, co robi i o czym opowiada w prezydenckiej kuchni (widać jest lubiana w swoim regionie, bo w mig znajduje świetnych lokalnych dostawców, a z opowieści wiemy, że ceni się jej kuchnię, mimo źe nie skończyła żadnej szkoły). Ale pani Laborie to bohaterka, w której zasadniczo nic się nie zmienia. Od początku do końca jest kobietą, która zna własną wartość i potrafi walczyć o swoje.

W filmie obie rzeczywistości (pałac - baza polarników) przeplatają się. Historia buduje się z puzzli stopniowo składanych w całość. Kontrasty są dość proste.

Czy jest coś, co w tym filmie porusza? Ano jest jedna scena. Jedna. Kiedy Mitterand schodzi nocą do kuchni, wiedziony wieścią, że przyjechała dostawa pierwszych trufli w sezonie. I tam siada z panią Laborie, jedząc grzankę z truflami i popijając dobrym winem. Widać porozumienie, czuć ciepło kuchni, która przywodzi na myśl babciną kuchnię z dzieciństwa.

Na pewno jest smakowicie i ślinka cieknie nie raz. Szkoda, że brakuje choćby wspomnienia tej wyżej wspomnianej babcinej kuchni i małej Hortense w niej (skoro sama mówi, że uczyła się gotować od mamy i babci, podkreśla wartość domowych potraw i tego sposobu przekazywania kulinarnej wiedzy, doświadczenia).

Warto zwrócić uwagę na doskonale sfotografowane dania (Laurent Dailland), na muzykę wspaniałego Gabriela Yareda, na interesującą twarz Catherine Frot (w roli Hortense Laborie).

Czy ja za wiele wymagam od tej historii? Obejrzyjcie sami, to może mi powiecie.




Niebo w gębie (Les Saveurs du Palais). Reżyseria: Christian Vincent, scenariusz: Christian Vincent, Étienne Comar. Obsada: Catherine Frot, Jean d'Ormesson, Arthur Dupont. Produkcja: Francja 2012.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Czar(y) Mary (Ratując Pana Banksa, reż. J.L. Hancock)

1. Ona (P.L. Travers - Emma Thompson) "very British", on (Walt Disney - Tom Hanks) "very American". Tak różni, tak cudownie kontrastujący, tak kompletnie inaczej radzący sobie z własną "smutną historią". Do tego jeszcze bardzo sympatyczny Ralph (Paul Giamatti), na którego twarzy także gości American smile, choć nie jest to odzwierciedleniem beztroski jego życia. Wspaniałe role. Emma Thompson jako wkurzająca, zrzędliwa stara panna o nienagannych manierach (a także o denerwującej manierze). Tom Hanks jako pogodny i otwarty bogacz, którego jednak interesuje coś więcej niż pieniądze i czysta rozrywka. Oboje bardzo przekonujący. Oboje świetni. Ach, ach. 

2. Kontrastów jest tutaj więcej. Weźmy choćby zderzenie współczesności z przeszłością (dzieciństwem Pameli Travers). Te dwa światy są zupełnie inaczej zbudowane, sfotografowane, opowiedziane. Nawet w ramach świata przeszłego jest pęknięcie, które oddziela magię od brutalnej rzeczywistości. Te dwa aspekty kształtują przyszłą pisarkę. 

3. Walt Disney, który "uczy wiedźmę, jak być znowu szczęśliwą". Ona żyje przeszłością, nadal ją rozpamiętując. On stworzył wokół siebie bajkowy świat, którym uszczęśliwia dzieci i trochę siebie, ale się w tym nie zatraca. Jego smutna historia z przeszłości jest już przepracowana. Piękne są te metody, którymi powoli Walt odkrywa wrażliwe wnętrze Pam, próbując zabliźnić w nim pewną starą ranę. Piosenka o puszczaniu latawca, która pomaga oderwać się od ziemi i choć na chwilę poczuć lekko. Wzruszenie. Szczerość. Disney jest tutaj świetnym psychologiem (oczywiście mam na myśli wyłącznie postać wykreowaną przez Toma Hanksa). 

4. Jest w tym filmie coś z "Marzyciela" Marca Forstera. Ojciec - Travers Goff (w tej roli niezły Colin Farrel) - to Piotruś Pan, który nie radzi sobie z rzeczywistością. I trochę James Barrie, mówiący córce: "nigdy nie przestawaj marzyć". Mała Helen (Ginty) to Peter Davies, który za wcześnie musiał dorosnąć (on mierzył się z chorobą matki, ona ma chorego ojca i niestabilną emocjonalnie matkę). 

5. Tytuł filmu jest bardzo znaczący. Bo przecież tak naprawdę o Banksa (Traversa Goffa) tu chodzi. On jest początkiem i końcem. Liczy się jego relacja z córką, liczy się miłość mimo wszystko (to imię, które Helen Goff przyjmuje jako swój pseudonim artystyczny) i liczy się postać, która ma ocalać pamięć o ojcu. Pamela Travers dopiero w pewnym momencie zrozumie, że razem z Disneyem walczą o tę samą sprawę, tylko zupełnie innymi drogami i myśląc o kimś zupełnie innym. On potrzebuje wąsów, a ona piosenki, która udowodni, że Banks jest w gruncie rzeczy dobrym człowiekiem. 

6. Bo prawdziwa, dobra baśń nie jest głupiutką opowiastką, która chroni przed złem tego świata. Prawdziwa baśń zawiera w sobie i radość, i ból, i szczęście, i smutek, i to, co chroni, i to, co zagraża. Brawo, reżyser (John Lee Hancock). Brawo, The Walt Disney Company.

PS Oglądając film, pomyślałam: "ciekawe, czy rozważano obsadzenie Meryl Streep w roli P.L. Travers". Sprawdziłam. Rozważano ;).



Ratując Pana Banksa (Saving Mr. Banks). Reżyseria: John Lee Hancock, scenariusz: Sue Smith, Kelly Marcel. Obsada: Emma Thompson, Tom Hanks, Paul Giamatti. Produkcja: Australia, USA, Wielka Brytania 2013.

niedziela, 6 kwietnia 2014

Nie ma dokąd uciec (Sierpień w hrabstwie Osage, reż. J. Wells)

Obie silne. Obie charakterne, z temperamentem i poczuciem humoru (niekiedy dość okrutnym). Obie walą prosto z mostu, nie owijając w bawełnę, nie unikając dosadnych słów. Violet i Barbara, matka i córka, które dowodzą, że niedaleko pada jabłko od jabłoni.

Przyznam, że Julia Roberts (Barbara), która dotąd była mi dość obojętna, jest w "Sierpniu" doskonała. Wcale nie oddaje pola fantastycznej jak zawsze Meryl Streep (Violet), jest jej godną partnerką. Jest tu więcej niezłych popisów aktorskich, bo i obsada niemalże jak w Bollywoodzie - do mierzenia współczynnika ilości gwiazd na metr kwadratowy. A zatem: słodka idiotka Karen (Juliette Lewis, której rola w "Gorszej siostrze" mocno zapadła mi w pamięć), fajtłapowaty Mały Charles (Benedict Cumberbatch - może nie jestem jego fanką, ale postać Charlesa mi się podobała), Beverly, o którym niewiele się dowiadujemy, ale mnie wystarczy sama jego twarz (Sam Shepard).

Swego czasu filmy Dogmy, np. "Festen" Thomasa Vinterberga, pokazały mi, że najwięcej się dzieje przy rodzinnym stole, zapełnionym z mniej lub bardziej uroczystej okazji. Pranie brudów w domowym zaciszu ukazuje najgłębsze zadry, konflikty, mroczne tajemnice. Usadź spotykających się po latach domowników wokół stołu i obserwuj, co się będzie działo. Bardzo temu sprzyja jedność miejsca, czasu i akcji, obecna także w "Sierpniu w hrabstwie Osage" (scenariusz powstał na podstawie sztuki Tracy'ego Lettsa i tenże Letts jest jednocześnie scenarzystą filmu, więc niewątpliwie dba o charakter tekstu).

"Sierpień" to ten typ filmu, w którym widzowi się wydaje, że zobaczył i usłyszał już to, co najgorsze . I wtedy obrywa obuchem w łeb. I jeszcze raz. I jeszcze. I znów. Liczy na wyzwolenie? Wyzwolenia nie ma i nie będzie. Bohaterowie (a głównie bohaterki, bo to one są na pierwszym planie) wpadają w koło losu. Te same błędy, te same niewłaściwe wybory matki powtarzają córki, nie zawsze mając tego świadomość. Niewierność i zdrada kazirodztwem pogania.

Violet podejmuje jakby symboliczną próbę uwolnienia się od tych wszystkich zdarzeń, od ciągu powtórzeń, od choroby, od siebie samej, uciekając z samochodu Barbary. Tę nieudaną ucieczkę córka kwituje słowami: nie ma dokąd uciec. Barbara też w końcu ucieka, choć wydawałoby się, że to ona - najbardziej podobna do Violet - zostanie, by wypełnić los. Możemy się tylko domyślać, że będzie to równie nieudane wyzwolenie.

Dla Violet leki odurzające są świetną przykrywką - może krzyczeć, płakać, śmiać się, kiedy chce, wsadzać domownikom szpile w ilości nieograniczonej, wrzeszczeć, na kogo chce, nie przebierając w słowach.

Pozostaje tylko dojmująca samotność. Samotna jest Violet, która się odurza, by nie widzieć i nie słyszeć (jej choroba to tylko symptom - ten rak toczy wnętrze całej rodziny, w dodatku to rak jamy ustnej, zapewne narastający wskutek milczącego zamiatania pod dywan). Samotny jest Beverly, który pije (choć stwierdza z uśmiechem, że taki mają z Vi kontrakt małżeński - ona bierze, on pije). Samotny jest Bill, któremu żona nie daje żyć i Barbara, którą zdradza mąż. Samotna jest Ivy, której nikt nawet nie posądza o to, że mogłaby kogoś mieć. Wszyscy ponadto wydają się być ślepi i głusi. Dopiero Johnna, pomoc domowa zwraca im na to dobitnie uwagę, waląc łopatą w pewien łeb.

W Osage sierpień jest bardzo upalny. Ale nie ma w nim nic z wakacyjnej beztroski. I pomyśleć, że ten film to w dużej mierze komedia. Brr...

PS Scena opowieści Violet o butach - mistrzostwo!



Sierpień w hrabstwie Osage (August: Osage County). Reżyseria: John Wells, scenariusz: Tracy Letts. Obsada: Meryl Streep, Julia Roberts, Juliette Lewis. Produkcja: USA 2013.

piątek, 21 marca 2014

Samotny w sieci (Ona, reż. S. Jonze)

W tegorocznej edycji oscarowej było sporo filmów o czymś. I spotkał je ten sam los - nie dostały Oscarów. Nie wypowiadałam się dotąd na temat gali, nominacji i zwycięzców, bo nie pierwszy raz jestem mocno zawiedziona (zresztą nie należę do fanów Akademii i jej werdyktów). Bo ja rozumiem, wiecie, że taka "Grawitacja" jest fajnym eksperymentem, swego rodzaju fenomenem jeśli chodzi o zdjęcia i efekty. Jestem w stanie też zaakceptować nagrody za muzykę i montaż. Ale najlepsza reżyseria? Mój Boże...

W każdym razie, kończąc dygresję - przynajmniej jeden Oscar jest prawdziwie zasłużony. Za film o czymś. Za najlepszy oryginalny scenariusz dla Spike'a Jonze.

Phoenix przystojny (!!!) - no to jest dla mnie wprost nieprawdopodobne. Nie sądziłam, że to kiedyś powiem/napiszę. Wiem, wiem, wielka w tym zasługa kostiumów i charakteryzacji. Błękit ócz jego też podrasowali? Chyba nie, on zdaje się być prawdziwy. Rola też niezła, Phoenix świetnie wygląda jako zakochany facet. Ten uśmiech coś w sobie ma.
Amy Adams na drugim planie bardzo dobra. Zarówno sama, jak i w duecie z Phoenixem.
I jaki fenomenalny pomysł z tym, żeby Scarlett Johansson zagrała tylko głosem! Ten głos jest jej prawdziwym atutem (abstrahując od dyskusji, które wybuchły po tym, jak nagrała płytę). Napiszę to, choć jestem kobietą - ten głos może pieścić zmysły. I zapewne właśnie o to chodziło - świetny wybór.

Film "Ona" jest zarazem piękny i trochę przerażający. Piękny - bo przecież opowiada o miłości, jej różnych obliczach. O ludzkich emocjach, relacjach, potrzebach. Przerażający - bo system operacyjny z własną osobowością, całkowicie spełniający potrzeby użytkownika nie wydaje mi się całkowicie odrealniony. Nie wydaje mi się też niemożliwy.

W czasach nowych mediów, w których obecnie żyjemy, wiele dyskusji już się przetoczyło i wiele się toczy na temat wizerunku w internecie, awatarów, kreacji osobowości, samotności, rzeczywistości realnej (taa) i wirtualnej, niebezpieczeństwach, jakie niesie ze sobą internet. W filmie Jonze te dwie rzeczywistości współistnieją na równych prawach. Theodore (Joaquin Phoenix) jest prawdziwie przekonujący w swych opowieściach o miłości do wirtualnej kobiety. Dzięki postępowi techniki Samantha wkracza w jego świat całkowicie, bo mikrosłuchawkę i mikroodbiornik Theodore może zabrać wszędzie. 

Co ciekawe, to system operacyjny z własną osobowością wyzwala w Theodorze prawdziwe emocje. Pomaga mu poznać jego potrzeby, głęboko skrywane lęki i zahamowania - dzięki temu mężczyzna może pewnego dnia napisać szczery list do byłej żony (do tej pory pisał piękne miłosne listy głównie za inne osoby i dla innych osób). To ona wcześniej zarzucała mu, że boi się prawdziwych emocji, że od nich ucieka (i idzie na łatwiznę, żyjąc "w związku" z wirtualną).
A Rooney Mara już tak zapadła w pamięć widzom poprzez charakterystyczny wizerunek w "Dziewczynie z tatuażem", że w roli byłej żony Theodore'a - Catherine - staje się prawie nierozpoznawalna :).

Wniosek  dotyczący związków wysnuwa się tutaj głównie z relacji realny - wirtualny: miłość nie jest statyczna. To relacja dwóch osób, które się zmieniają, dojrzewają, nabywają nowych doświadczeń, rozwijają się. Nie można projektować na drugą osobę swoich potrzeb, oczekiwań i z nich budować jej wizerunek. W końcu zacznie udawać kogoś, kim nie jest...



Ona (Her). Reżyseria: Spike Jonze, scenariusz: Spike Jonze. Obsada: Joaquin Phoenix, Amy Adams, Scarlett Johansson. Produkcja: USA 2013.

środa, 26 lutego 2014

Wydanie drugie. Wydanie drugie poprawione (Time, reż. Kim Ki-duk)

Ten film nie jest moim nowym odkryciem. Widziałam go już kilka razy i coś kazało mi go obejrzeć po raz kolejny. Bo niegodne jest, żeby o nim nie powiedzieć (nie napisać) ani słowa. To jeden z tych, gdzie wiele elementów, wiele scen mocno zapada w pamięć. Podobnie jest z innymi filmami Kim Ki-duka, którego bardzo lubię (nie wszystkie jednak działają tak samo).
Za wiele jest myśli, które się kłębią w mojej głowie za każdym razem, gdy oglądam "Time". Można by długo pisać. Podzielę się częścią z nich, aby zachęcić, nie przegadując tematu.

1. Kaligrafia twarzy podnosząca chirurgię plastyczną do rangi sztuki, a obok dosłowność operacji (nacinanie tkanek, krew, bezwład). 
2. Rzeźby, z których każda coś mówi (dłonie ze schodami prowadzącymi donikąd, które przypominają o czasie przeciekającym przez palce - zwłaszcza, gdy rzeźba jest zanurzona w wodzie). 
3. Rutyna - która dla jednych jest pewnym znakiem stabilizacji, a w innych budzi strach przed nudą i ostateczną utratą. Miłość, która zagarnia tak mocno, że staje się niemal zaprzeczeniem miłości. Która rani (a w końcu nawet zabija) przez to, że jest tak silna. A może przez tę nieustanną pogoń za czymś nieokreślonym?
4. Twarz, której zmiana być może potrafi wpłynąć na osobę, na relację. Tylko wtedy, gdy jest obrazem duszy? Dlaczego bohaterka wybiera twarz? I dłonie, które powinny pasować. Tylko wtedy dwoje kochanków może być pewnych swej relacji. Pewnych, że druga osoba jest tą, której szukaliśmy.
5. Zabawa w poszukiwanie, w domysły, w zasłanianie i odkrywanie. Bawi, ale i boli.
6. Ten malowniczy obłęd bohaterki... Przeraża, ale i fascynuje.

Widz wpada w pętlę czasu. Czas zatacza koło (jak w tytule innego filmu Kim Ki-duka "Wiosna, lato, jesień, zima... i wiosna"). Jak się okazuje w finale, nic w tej opowieści nie jest do końca proste i oczywiste. Dzięki ostatniej scenie historia opowiedziana w filmie zyskuje walor uniwersalności.

...Nigdy nie nazywaj kogoś napotkanego wariatem. Być może los zetknął cię z twoim alter ego.



Time (Shi gan). Reżyseria: Kim Ki-duk, scenariusz: Kim Ki-duk. Obsada: Ha Jung-woo, Park Ji-yeon, Seong Hyeon-a. Produkcja: Japonia, Korea Południowa 2006.


piątek, 21 lutego 2014

Rocznica

Nie przepadam za wpisami okolicznościowymi, ale zupełnie przypadkowo zajrzałam do archiwum bloga i ku swemu zdumieniu zauważyłam, że dwa dni temu (19.02) minął rok od pierwszego wpisu. Nie mogę uwierzyć w to, jak szybko minął ten czas. Dzięki Filmowym Urywkom przeczytałam wiele wspaniałych recenzji na blogach, które w tym czasie odnalazłam (i odnajduję nadal z wielką radością). Poznałam osoby, których teksty podziwiam i z którymi chętnie dyskutuję :). Bo moja miłość do kina trwa znacznie dłużej, a otwarcie na produkcje, które niekoniecznie są w głównym nurcie, zawdzięczam wielu festiwalom filmowym, znowu ludziom, z którymi los mnie zetknął tu i tam, własnej chęci poszukiwania. Nigdy nie sądziłam, że z tego powstanie blog, ale pojawiła się chęć pisania właśnie w tej formule. Urywkami. 

Dziękuję tym, którzy czytają, komentują, polemizują. Mam nadzieję na jeszcze wiele postów, dyskusji, ciekawych odkryć filmowych (i tekstowych).

Pozdrawiam ciepło!
la-di-da.

piątek, 14 lutego 2014

Kobiety kontra wojna (Dokąd teraz?, reż. N. Labaki)

Pełnokrwiste postacie kobiece, niepozbawione humoru, świadome swej siły. Mądre i znające sposoby, jak ujarzmić mężczyzn, jak rozładować bojowe nastroje, skierować męską energię na inne tory. Zabawne. Piękne i charakterystyczne.

Lubię kobiety, które pokazuje w swoich filmach Nadine Labaki. Swoją twórczością składa niejako hołd kobietom. Lubię też opowieści takie jak ta: lekkie i z humorem, mimo poważnych i bolesnych wydarzeń w tle. Z takimi momentami, w których łza kręci się w oku albo zastyga uśmiechnięta twarz. Z lekko absurdalnym komizmem, który, jak się okazuje, nie do końca jest absurdalny.

W "Dokąd teraz" świat męski jest ogarnięty wojną, pełen przemocy, którą może wywołać choćby mała iskra. Wystarczy najmniejszy powód, aby dotychczasowi przyjaciele czy sąsiedzi rzucili się na siebie z pięściami. Dochodzą do tego konflikty na tle religijnym, które być może nie istniałyby, gdyby nie były podsycane wydarzeniami z zewnątrz. To dlatego kobiety z tej małej społeczności próbują zagłuszyć sygnały spoza, protestując przeciwko oglądaniu wiadomości na jedynym w wiosce telewizorze, wyłączając radia, ostatecznie wyrywając kable. Męska zapalczywość rośnie, karmiąc się wieściami o religijnych wojnach. Przypomina mi się film Deepy Mehty "Ziemia", gdzie niemalże z dnia na dzień przyjaźniący się dotąd hindusi i muzułmanie stają się wrogami. Tam też rozłam religijny rozbija małą, żyjącą dotąd w pokoju, społeczność.

Kobiety w filmie Labaki mają dość męskich wojen, w których matki, żony, siostry cierpią najbardziej, płacząc po zabitych, opatrując rannych. To strasznie boli, kiedy ginie dziecko lub kiedy okłada je pięściami silny facet, którego wkurzyła z pozoru niewinna dziecięca psota. Co robią kobiety, by położyć temu kres? Ich kreatywność nie zna granic. Widzowi uśmiech nie schodzi z twarzy, kiedy podziwia ich umiejętności. Ich sposoby na przezwyciężenie testosteronu są czasem zaskakujące i kontrowersyjne, ale... działają. Kobiety odnajdują swoją siłę w jedności, choć dzieli je religia, tak samo jak mężczyzn. Ale w tej małej wiosce meczet i kościół wspołistnieją obok siebie, a ksiądz i imam to jedyni mężczyźni, którzy stoją po stronie kobiet, pomagając im w walce o pokój.

"Dokąd teraz" to udana kompozycja kadrów, muzyki, tańca, kolorów. Wplecione w całość musicalowe sceny dodają smaku, budują nastrój, dookreślają to, czego nie słychać.

I ta piękna końcowa scena męskiej bezradności! Majstersztyk.



Dokąd teraz? (Et maintenant, on va où?). Reżyseria: Nadine Labaki, scenariusz: Nadine Labaki, Jihad Hojeily, Rodney El Haddad, Sam Mounier. Obsada: Nadine Labaki, Yvonne Maalouf, Claude Baz Moussawbaa. Produkcja: Francja, Włochy, Liban, Egipt 2011.



wtorek, 28 stycznia 2014

Przewrotna historia upadku (Wilk z Wall Street, reż. M. Scorsese)

Zakazany w Nepalu, w Singapurze z ograniczonym dostępem, w Emiratach, Indiach, Libanie skrócony o kilka scen. Z jednej strony to barbarzyństwo, z drugiej - wcale się nie dziwię. Ten film jest niebezpieczny. Niebezpiecznie wciąga w świat bohaterów, ukazuje wszelkie przekręty związane z zarabianiem grubych pieniędzy jako niebezpiecznie łatwe i nawet fajne. A do tego Leonardo do Caprio jest w roli Wilka (Jordana Belforta) szalenie przekonujący. Od niego po prostu nie da się oderwać wzroku. Refleksja w stylu "zmarnowałeś sobie życie, człowieku" przychodzi do widza dość późno. 

Są tacy, którzy przypisują temu filmowi wiele rekordów. Między innymi pada w nim rekordowa ilość słów "f**k". Co ciekawe, w rankingu są też dwa inne filmy Martina Scorsese. Widać nie nowina dla niego. To też niebezpieczne, bo bohaterowie używają tych słów wyjątkowo zgrabnie. Te dialogi by nie brzmiały w innej konfiguracji. No po prostu nie :). Bohaterowie biją też rekordy w ilości rzeczy zakazanych, które robią. Seks, narkotyki, prostytucja, ciemne interesy, orgie, masturbacja na oczach wszystkich. Ale to wszystko odbywa się z zachowaniem sporego poczucia humoru, często ironicznego. Bywa, że stężenie absurdu sięga zenitu, Scorsese wyciąga kolejne asy z rękawa, akcja gna, widz się wikła i głębiej wchodzi w filmowy świat. Muszę przyznać, że świetnie się bawiłam podczas seansu.

Di Caprio zagarnia scenę. Scorsese daje mu po raz kolejny główną rolę po "Gangach Nowego Jorku", "Aviatorze" i "Infiltracji", znów trafiając w dziesiątkę. Ale nie sposób nie wspomnieć także o absolutnie uroczym Jonahu Hillu w roli przyjaciela i prawej ręki Belforta, Donniego Azoffa. Margot Robbie w roli seksownej i prowokującej żony Jordana też niezła (ma kobieta ciało!). Moją listę aktorów wartych wspomnienia zamykają Matthew McConaughey, Rob Reiner (świetna rola ojca), Joanna Lumley i Kyle Chandler. Do kompletu świetnie dobrana ścieżka dźwiękowa (muzyka: Howard Shore; znany m. in. z "Hobbita", "Cosmopolis", "Niebezpiecznej metody", "Wątpliwości") i mistrzowski montaż (Thelma Shoonmaker, która pracowała już przy wymienionych wyżej filmach Scorsese z Leonardo di Caprio).

"Wilk z Wall Street" to taka trochę przewrotna historia upadku złotego dziecka, brokera chciwego pieniędzy, a przy tym niezwykle utalentowanego (tak, w pewnym sensie ten film powinni obejrzeć trenerzy sprzedaży, choć nie namawiam do wykorzystywania wszelkich technik ;)). Jedyny zarzut: mam wrażenie, że film jest pod koniec odrobinę przegadany, bo siada napięcie. Ale wartka akcja całości zdecydowanie usuwa ten drobny mankament.




Wilk z Wall Street (The Wolf of Wall Street). Reżyseria: Martin Scorsese, scenariusz: Terence Winter. Obsada: Leonardo di Caprio, Jonah Hill, Matthew McConaughey. Produkcja: USA 2013.

środa, 1 stycznia 2014

Czarny beret i białe rękawiczki (Kamerdyner, reż. L. Daniels)

Krwawa bawełna. Gdzieś już to widziałam. A, tak - w "Django". I choć temat trochę podobny, całkowicie różne są te dwa filmy i sposób podejścia do kwestii biali-kolorowi, dyskryminacja, historyczny podział. Różnica gatunkowa (dramat/western i film biograficzny) też zaznacza się wyraźnie. Nie ma nawet co porównywać obrazów Tarantino i Lee Danielsa. Jedno jest natomiast pewne - oba są warte zauważenia. Co ciekawe, jeden pojawił się na polskich ekranach na początku roku, drugi zaś na końcu. Temat powrócił.

"Kamerdyner" to nie jest dzieło kontrowersyjne z założenia. Raczej chodzi o stworzenie pewnej narracji podszytej historią, przedstawiającej sytuację i ewolucję tej sytuacji na przestrzeni dziejów, bez jednoznacznego opowiadania się. Są sprawy bolesne, są dramaty jednostek, rodzin, całych społeczności. Potężna jest dawka historii pomieszczona w trochę ponaddwugodzinnym filmie.

Daniels niczego nie ukrywa, nie przemilcza, ale i nie stara się drażnić nikogo. Potępia sam rasizm w każdej postaci, ale nie nadaje mu określonej twarzy. Tworzy film wysmakowany, z bogactwem pięknych ujęć, ze świetną muzyką towarzyszącą również "historycznie" pokazywanym scenom. Obsada gwiazdorska, ujawniająca się stopniowo. Genialny i bardzo przekonujący Forest Whitaker. Fascynująco śledzi się, jak buduje osobowość bohatera. Jak zmienia się jego twarz. I ten głos... Świetna Oprah Winfrey. Doskonale dobrani aktorzy do ról prezydenckich (John Cusack, Robbie Williams, Alan Rickman, James Marsden, a do tego olśniewająca jak zawsze Jane Fonda w roli Nancy Reagan). 

W filmie "Kamerdyner" nie ma bohaterów nieomylnych. Każdy coś zyskuje, każdy coś traci. I nie ma tu potępienia tych postaw; Daniels ich nie ocenia. Każdy z bohaterów walczy na swój sposób, próbuje przetrwać na swój sposób (choć ojciec nosi białe rękawiczki, a syn czarny beret). Bywa, że ojciec - Cecil Gaines - jest "wywrotowcem" bardziej niż jego syn Louis, który przystępuje do Czarnych Panter (choć wydaje się, że Cecila charakteryzuje raczej konformistyczna postawa). I bywa, że synowi opadają klapki z oczu, gdy widzi konieczność zabijania z zimną krwią, a ojciec odzyskuje widzenie, zdając sobie sprawę ze straty więzi z synem. 

Mnie osobiście montaż uderza najbardziej. Ten kontrast sytuacji i historii, które się zestawia - Czarne Pantery i kamerdynerzy w Białym Domu. Spokój polerowania sreber kontra dramatyczna sytuacja pasażerów autobusu wolności. Wielki ukłon w stronę Joego Klotza, bo te kompozycje montażowe naprawdę robią wrażenie. Oscarowe? Być może, a nawet oby.

Ten film po prostu dobrze się ogląda. Do kin, drodzy Państwo, do kin.




Kamerdyner (The Butler). Reżyseria: Lee Daniels, scenariusz: Danny Strong. Obsada: Forest Whitaker, Oprah Winfrey, Robin Williams. Produkcja: USA 2013.